Matka wariatka, czyli każdy ma jakiegoś bzika
Chyba w życiu nie spotkałam żadnej mamy, która nie miałaby fioła na jakim aspekcie wychowania czy opieki nad swoim dzieckiem. A miałam do czynienia z dużą ilością rodzicielek. I nawet jeśli mama jest najbardziej wyluzowana na świecie z pewnością ma jakiegoś bzika. W sumie to dobrze, bo gdybyśmy wszystkie były idealne to co to byłby za świat 😉
A tak na serio to rzeczywiście jest tak, że każdy z rodziców zwraca szczególną uwagę na jakiś szczegół dotyczący wychowania dziecka. Niezależnie czy to jest mama czy tata. Dobrze jest jak się ze sobą zgadzają, albo przynajmniej akceptują swoje „bziki”. Ważne też aby samemu sobie uświadomić co jest takim aspektem mego rodzicielstwa. Jaka sprawa kontrolowana jest niegroźna, a kiedy wymknie się nam to może być niebezpieczna dla dziecka lub naszych relacji z nim.
Teraz pewnie część z Was myśli sobie, że „to mnie nie dotyczy, ja tak nie mam”. Ale jest to raczej mało prawdopodobne. Jakie mogą być „bziki”? Najróżniejsze. Od ilości czy jakości jedzenia, przez ciepłe bądź lekkie ubieranie, zajęcia dodatkowe, naukę języków, karmienie piersią, wdrażanie do samodzielności, wyznaczanie granic lub nie, swobodę myśli i poglądów, edukację, zdobycie dobrego zawodu… mogłabym wymieniać i wymieniać. Jeszcze raz stanowczo powiem, że jeśli jest coś dla nas ważne to bardzo dobrze, ale nie pozwólmy zapanować temu nad naszym życiem i relacjami z dzieckiem. Przykład? Bardzo proszę.
Marianka jako wcześniak ważyła zawsze mało (zaczynała od 780 g, a nawet 680 g). W szpitalu każde 50 czy 100 g witaliśmy z uśmiechem. Pierwszy kilogram to było święto. Raz przybierała lepiej, raz gorzej. Kiedy wychodziła ze szpitala była mała w porównaniu z dziećmi w podobnym stanie – 3,4 kg. Ale w domu zaczęła szybko nadrabiać. Nie wiem kiedy wskoczyła na 6 kg, później zaczęła trochę zwalniać. Zawsze lubiła jeść. Wiadomo jak wprowadzaliśmy stałe pokarmy raz zjadła więcej, raz mniej ale jakoś szło. Była dumna. Wyprzedziła, nie nawet zostawiła daleko w tyle swoje rówieśniczki ze szpitala. I przyszedł listopad… przybierała coraz wolniej (co oczywiście jest normalne), ale przede wszystkim zbuntowała się na jedzenie. Tak naprawdę byłam w stanie nakarmić ją normalnie tylko późnym wieczorem przez butelkę. W dzień ani butelka, ani kasza, ani owoce, o zupie czy obiadku już nie wspomnę. A kilka dni wcześniej zaczęła zjadać już całe porcje. A tu strajk. Dwa tygodnie… każde karmienie to koszmar i próba podania choćby połowy porcji, szukanie pomysłów i sposobów. Wiedziałam, że pierwszy raz po wyjściu ze szpitala waga zaczęła spadać. Wiedziałam to, choć nie ważyłam Marianki. Pomału zaczęła wracać do jedzenia kaszy, owoców. Ale zupa to nadal była trauma. I dla Niej i dla mnie. Zdążało się, że po godzinie karmienie gdzie zjadała mniej niż połowę siadałam i płakałam. Myślicie sobie, trzeba było odpuścić, niech się przegłodzi to by zjadła. Też bym to radziła rodzicom. Ale tu uruchomił się mój „bzik” – spadek wagi. Dziś Mania od jakiegoś tygodnia znowu je wszystko. Jak to się stało? Proste. Ja. To ja stanowiłam problem. Ja i mój „bzik”. Marianka miała po prosu na początku jakiegoś focha, każde dziecko ma. Ale ja tego nie zauważyłam. Może dawałam Jej za dużo na łyżeczce, może za szybko? W każdym razie coś było nie tak i mała się zacięła. Musiała zatrzymać się i powiedzieć stop. Nie stresuj się. Niech zjada tę połowę zupy, nadrobi kaszą. Kiedy ja trochę odpuściłam, wyluzowałam, Marianka wyszła mi naprzeciw i zaczęła pięknie otwierać buzię i zjadać. Czasami jeszcze się buntuje przez chwilę, ale wtedy ja odczekuje i jemy dalej. Nadal w głowie mam jeszcze tego maluszka, który urodził się ważąc mniej niż torebka cukru. I pewnie długo tak mi zostanie. Ale teraz wiem, że muszę wyluzować i czasami zadowalać się pewnym minimum. Ważne żeby rosła i była zdrowa, a waga to rzecz wtórna.
No właśnie, czasami problem, który mają nasze dzieci tak naprawdę jest naszym problemem. Uświadomionym lub nie. To nasze „bziki” sprawiają, że relacje stają się napięte. Ja nie chcę wspominać tych poprzednich trzech tygodni. Było okropnie, nie lubiłyśmy z Manią tych momentów, źle się czułyśmy w swoim towarzystwie. Na szczęście jest mała, trwało to stosunkowo krótko i nie będzie tego pamiętać.
Zastanówmy się czasem w trudnych sytuacjach nad sobą. Czy naprawdę dziecko musi założyć na siebie tę dodatkową warstwę? My siedzimy na ławce, on biega i odczuwa temperaturę inaczej. Czy musi ćwiczyć tyle na instrumencie? Może wcale tego nie chce. Czy do tej bluzki muszą być założone te spodenki, bo innych kolor jest zły? To nie są ważne rzeczy, a wpływają na nasze relacje.
Czasem te nasze „bziki” wynikają ze strachu, kiedy indziej z doświadczeń życiowych – zwłaszcza z dzieciństwa. Zmierzmy się z nimi, bo są nasze. A nasze dzieci i relacje z nimi, niech będą od nich wolne. Zostawmy sobie „bziki” w formie malutkiej i nieszkodliwej. Bo jeśli są malutkie, to świat jest bardziej kolorowy, bo my jesteśmy różni.