Boli… a kogo bardziej?
Część z Was może pamięta, że Marianka ma z tyłu na szyjce naczyniaka. Przez dłuższy czas powiększał się. Kiedy ten proces się zakończył (jeszcze na oddziale wcześniaków) lekarze po konsultacji z chirurgiem postanowili rozpocząć podawanie laków. Plan jest taki, że naczyniak ma się wchłonąć aby nie trzeba było go usuwać zabiegowo. Wszystko pięknie, ładnie. Marianka dobrze reaguje na lek, badania kontrolne są pozytywne, pani chirurg po dzisiejszej wizycie zadowolona z postępów.
Jednak dodatkowy problem rozpoczął się kilka dni po rozpoczęciu podawania leku – kiedy naczyniak zaczął na niego reagować i zaczął stawać się bardziej miękki. Do tej pory był “naprężony”. Już w UDSK okazało się, że zmiany, które w nim zaszły spowodowały, że zaczął się obcierać o szyjkę i główkę Mani. Przez to, że jest teraz “flakowaty” powstały na nim otarcia wręcz ranki. Po konsultacji na oddziale z panią chirurg dostaliśmy maść do smarowania, a przemiłe panie pielęgniarki wymyśliły jak zakładać opatrunek aby zabezpieczyć ranki. Nie będę już opisywała jak problematyczne po wyjściu kazało się znalezienie odpowiednich w kształcie gazików (ale od czego są wspaniali ludzie, którzy bezinteresownie pomagają w potrzebie – Dziękuję!). Maść była wspaniała i szybko pomogła, ale też jej termin przydatności skończył się 7 dni po wyjściu. Lekarz pierwszego kontaktu nie mógł wypisać nowej, bo na tej nie było składu. Więc musieliśmy czekać do dzisiejszej wizyty u chirurga.
To wszystko jest jednak betką. Nasza Marianka jest niezmiernie ruchliwa i to co udało się zagoić po wyjściu ze szpitala, szybko się odnowiło. Już od kilku dni marudziła kiedy kładłam ją na plecki w łóżeczku czy w wózku. Przedwczorajsza noc była straszna, bo Mania płakał gdy tylko przyjmowała pozycję leżącą inną niż na brzuchu. Zaś wczoraj w dzień po prostu wychodziła z siebie z bólu. Myślałam, że usiądę i będą płakała razem z Nią. Bo tak naprawdę nie wiedziałam jak jej pomóc. To chyba jedne z najgorszych odczuć jakich doświadczyłam odkąd się Mania urodziła – bezsilność i niemożność odebrania bólu (a towarzyszyły mi one nieustannie w szpitalu). W tej chwili oddałabym wszystko aby Ją nie bolało. Wolałabym aby to ja cierpiała… W końcu po telefonie do męża zdecydowałam, że użyję maści ze szpitala, która nam jeszcze została. Na moje oko nie zmieniła konsystencji, koloru czy zapachu. Wiedziałam, że efekt może być różny, albo pomogę Mariance, albo będzie jeszcze gorzej. Ale przeczucie miałam, że będzie dobrze. Jak się okazało maść chwilę później uśmierzyła ból Mani. A dziś pani chirurg powiedziała mi, że jeśli jest przechowywana w odpowiednich warunkach to jest zdatna do użycia o wiele dłużej niż 7 dni.
Ryzykowałam wile podając Mariance maść, ale Jej ból i cierpienie było tak dotkliwe, a przecież przeżyła już tak wiele. Czy zrobiłam to bardziej dla Niej czy dla siebie? Nie wiem. Wiem tylko, że moment, w którym dziecko cierpi jest straszny dla rodzica. A ja po wyjściu Marianki ze szpitala obiecałam Jej i sobie, że zrobię wszystko co w mojej mocy aby unikała cierpienia fizycznego. Przecież przez te 4,5 miesiąca Jej małe ciałko i tak już zniosła bardzo wiele, a Marianka jest najdzielniejszą dziewczyną jaką znam.