Czego i po co uczymy?
Czy zastanawialiście się kiedykolwiek czego tak naprawdę dzieci uczą się w szkole i po co? I teraz pewnie pomyślicie sobie, że co najmniej uderzyłam się czymś ciężkim w głowę. Przecież każdy z nas chodził do szkoły i wie, czego się w niej uczy. A po co? To do końca nie wiadomo. Bo któż z nas w codziennym życiu używa całek czy oblicza pojemność dziesięciościanu. Nie mówiąc już o znajomości cyklu życia rozrodczego żaby. Z pewnością każdy rodzic, który ma dziecko w szkole potrafiłby wskazać multum rzeczy, których ich latorośl uczy się tylko na pamięć, a później z tego nie korzysta. Więc po co właściwie posyłamy nasze dzieci do szkoły? Po co uczą się tych wszystkich sinusów i partykuł? Po co je tak obciążać?
Są tacy rodzice, którzy odpowiadając sobie na te pytania wybrali alternatywę dla swoich dzieci czy to naukę w domu, czy np. szkołę demokratyczną (o której więcej, mam nadzieję niedługo przeczytacie w dziale „gościnnie”) czy inne nowatorskie rozwiązania. Ale większość z nas, może i narzeka, ale w gruncie rzeczy akceptuje stan, który jest obecnie.
Chciałabym abyśmy na naukę w szkole spojrzeli trochę z szerszej perspektywy, bardziej celowo i perspektywicznie. Spróbujmy spojrzeć na nią nie przez pryzmat tylko i wyłącznie informacji, jakie otrzymują nasze dzieci, ale tego co wynoszą ze szkoły jako wartość dodaną.
Trochę zagmatwane? Już tłumaczę o co mi chodzi na przykładzie. Prowadząc szkolenia dla instruktorów harcerskich mówiłam im, że podczas nauki terenoznawstwa uczą tak naprawdę czego innego. Bo jakie jest dziś prawdopodobieństwo, że dziecko ze szkoły podstawowej zgubi się samo w lesie bez komórki? No raczej niewielkie. Ale, że młody człowiek w wieku licealnym pojedzie samo do nowego miasta… już większe. Więc ucząc sposobów wyznaczania północy bez kompasu, uczymy tak naprawdę pewności, że skoro poradziłbym sobie w lesie sam, to w mieście tym bardziej. Mogę skorzystać z planu miasta (w formie tradycyjnej – papierowej lub internetowej), mogę zapytać o drogę. Wiem, że dam rady.
I tak jest ze wszystkim czego uczymy się również w szkole. Pośredniość (które jest jedną z cech metody harcerskiej) jest nierozerwalnie złączona z nauką sformalizowaną. Niestety wielu moich kolegów nauczycieli zapomina o tym, że nie najważniejsza jest treść, ale coś więcej. Muszę tu dodać na ich usprawiedliwienie, że sam system edukacji narzuca ramy poza, które ciężko wyjść. Ale chcieć to znaczy móc.
I tak podczas nauki gramatyki języka polskiego ważne jest np. poczucie, że potrafię się porozumiewać w sposób jasny i klarowny z innymi. Nauka tabliczki mnożenia to nie tylko „tłuczenie” na pamięć ale bardzo dobre ćwiczenie pamięciowe, które pozwala nam rozwijać swój umysł i otwierać na nowe informacje. Zajęcia z plastyki to nie tylko malowanie czy wyklejanie, ale przede wszystkim uwrażliwianie na piękno i dobro. Zadania z matematyki czy innych przedmiotów ścisłych to przede wszystkim szukanie rozwiązań problemów. Rozpatrywanie rożnych rozwiązań i dochodzenie do sedna problemu. Takie przykłady mogłabym mnożyć. Szkoda tylko, że tak mało się o tym mówi. Bo chodzi przede wszystkim o celowość (kolejna cecha metody harcerskiej) działań edukacyjnych. Uczeń nie musi w nauce widzieć czegoś więcej, ale z pewnością nauczyciel tak. I nie ma to być nauczenie treści czy zrealizowanie podstawy programowej. Ale głębokie wewnętrzne przekonanie, że poprzez proste czynności czy informacje rozwijamy w dzieciach i młodzieży coś więcej. Coś co pozwoli im w przyszłości znaleźć swoje miejsce na ziemi. Wybrać drogę, którą chcą podążać. I niezależnie jaka to będzie droga, każda treść jaką poznali w całej swej edukacji będzie wspierała a nie wadziła. Będzie otwierała na świat, poszerzały światopogląd, pokazywała więcej i dalej…
To nie są moje marzenia. To jest realne. Ale w tym aby tak wyglądała nauka naszych dzieci muszą pomóc dorośli. Zarówno nauczyciele jak i rodzice.
Patrzymy dalej i szerzej, chciejmy od edukacji więcej… dla naszych dzieci i dla nas samych.