Close

15 października 2019

To nie moja wina

little-angel-3768426_640

Jeszcze będziecie mieli kolejne dzieci… Następnym razem będziesz się bardziej oszczędzała… Ale ja nie chcę innych dzieci… chcę moje córeczki… Ja naprawdę się oszczędzałam… #toniemojawina

15 październik to Dzień Dziecka Utraconego i jest to najtrafniejsza nazwa jaką można by nadać. Nie ważne, w którym tygodniu ciąży czy w trakcie porodu tracimy dziecko… nie ma Go i nic tego nie zmieni. Zazwyczaj słyszymy słowa pocieszenia, które ranią jeszcze bardziej, że następnym razem… że jeszcze się uda. Strata jest trywializowana, bo przecież jeszcze nawet nie zdążyliśmy poznać tego dziecka, nic jeszcze nie przeżyło. Ale to nieprawda… najważniejsze jest, że było… a udawanie, że tak nie jest sprawia jeszcze większy ból rodzicom. Bo jeśli mego dziecka nie było to znaczy, że nie mam prawa cierpieć i przeżywać…

Wiele osób ma nieodparta potrzebę dowiedzenia się dlaczego doszło do straty. Niestety pytania typu „Może coś podniosłaś?” lub „Może nie brałaś witamin?” sprawiają, że mama która i tak czuje się winna przeżywa to jeszcze gorzej. Każdy przeżywa stratę inaczej, mniej lub bardziej intensywnie. Jedni wolą o tym mówić, inni milczeć… ale pytania o przyczyny zawsze wpędzają w dodatkowe poczucie winy, a zapewnienia że czas leczy rany są z palca wyssane. Bo po stracie naprawdę nie masz ochoty słuchać o tym, że kiedyś nie będziesz cierpieć. Niby dlaczego? Przecież w tej chwili Twoje życie rozpada się na milion kawałków… słońce nie powinno wschodzić, bo nie ma Twego dziecka… a ktoś Ci mówi, że zapomnisz.

31 maja chciałam spędzić z mężem i córką. I choć dopiero następnego dnia przypadał Dzień Dziecka to jakoś tak sobie wymyśliłam, że będziemy go świętować wcześniej. Spacerowaliśmy po „wiosce dinozaurów” i czuliśmy się szczęśliwi. Mieliśmy jeszcze chwilę pobyć na placu zabaw… poszłam do łazienki i zobaczyłam „czop”… To była końcówka 16 tc a ja wiedziałam, że to nie jest dobry znak. Przez telefon moja Pani doktor kazała przyjechać na SOR, na którym właśnie miała dyżur. Kiedy zaczęła mnie badać zobaczyłam przerażenie na Jej twarzy. Jakbym cofnęła się 3 i pół roku wcześniej kiedy przyjmowała mnie do porodu Marianki. Tylko wtedy był 25 tc… Pani doktor była zdziwiona bo pęcherz płodowy jednej z dziewczynek był już w pochwie, pomimo że szyjka się nie skracał. Pożegnałam się z córeczką i mężem… zabrali mnie na patologię ciąży. Każdy lekarz z którym rozmawiałam miał zatroskaną minę… nie dawali mi nadziei. Jeszcze na wózku dostałam skurczy… kiedy robiono mi wkucie pod wenflon odeszły mi wody… Krzyczałam i płakałam jednocześnie… straciłam panowanie… Studentki, które mi towarzyszyły były jeszcze bardziej przerażone… Od lekarza usłyszałam, że przy ciąży bliźniaczej, zwłaszcza jednokosmówkowej, nie da się nic zrobić… a drugi pęcherz też niedługo pęknie… Usłyszałam, że na żadną porodówkę mnie nie przewiozą… „Niech pani sobie spokojnie roni”… byłam w sali z kobietą czekającą na cesarskie ciecie następnego dnia.

Przyjechał mój mąż… po jakiejś godzinie znowu poczułam skurcze i pękł drugi pęcherz. Wydawało mi się, że czuję jak umierają moje dzieci… Wyobrażałam sobie, że cierpią i modliłam się do Boga aby im tego oszczędził. Tak naprawdę nie wiedziałam co się dzieje… jakie są szanse i choć ogólnie personel był miły to dopiero od Kasi @matka_prawnik dowiedziałam się jakie mam prawa dotyczące pochówku, Nikola @mamaginekolog też wsparła mnie po prostu wiedzą dotyczącą tego co nas spotkało. Bo nie chodziło o poradę tylko jakieś odniesienie ogólne. Leżałam całą noc czekając aż zacznie się poród… myślałam, że moje dzieci już nie żyją. Poniżej 20 tc nie robiono ktg na sali, nie sprawdzono nic… dopiero następnego dnia jeden z lekarzy zgodziła się w wolnej chwili zrobić mi USG. Okazało się, że moje dzieci żyją, serduszka mocno biją, wód jest bardzo mało i odpływają ale też są produkowane. Odzyskałam nadzieję, choć myślałam że moje dzieci już nie żyją. Wiedziałam, że to wcale nie oznacza, że będzie dobrze… ale wiedziałam, że są nadal ze mną.

Po kilku dniach wyszłam do domu. W szpitalu nie dostawałam nic dożylnie, wyniki miałam dobre, tylko leżałam, a moja córeczka w domu coraz gorzej znosiła rozłąkę… Jej Asperger zaczynał przejmować kontrolę. Wypisałam się na żądanie, ale lekarz prowadzący powiedział, nie jest to zły pomysł w naszej sytuacji. W szpitalu i tak nie mogli mi pomóc za wiele… przed 22 tc i tak nikt nie podjąłby się ratowania dzieci. Miałam odpoczywać, kontrolować co klik dni CRP i mocz… w razie czego przyjechać. Ale nikt mi nic nie obiecywał.

W domu było znacznie lepiej, byliśmy razem… nasza piątka cała. W dzień do pomocy przyjeżdżał mój tata, pomagał i woził Mariankę na terapię, rehabilitantka przychodziła do domu. Szczerze te prawie trzy tygodnie po wyjściu ze szpitala były bardzo szczęśliwe. Moje dzieci żyły i nabierałam nadziei że może uda się dotrwać do bezpiecznego tygodnia. Co dzień modliliśmy się wspólnie aby maluchy były zdrowe i urodziły się jak najbardziej o czasie.

Tego wieczora czułam się zmęczona… przygotowywałam projekt, który bardzo pomógłby naszej Fundacji Mali Wojownicy. W nocy słabo spałam… dużo przed budzikiem obudziłam się i czułam, że jest źle… miałam skurcze. Obudziłam męża… szybko zadzwonił po pogotowie, ale ja wiedziałam że już rodzę. Pobiegł po sąsiadkę, która jest pielęgniarką. Usiadłam na moim ulubionym fotelu i wiedziałam, że urodzę za chwilę… Helenka urodziła się chwilę później, odebrała Ją sąsiadka… Widziałam jak się ruszała… czułam ruchy Jej nóżek… a potem już przestała… Po chwili do mieszkania wbiegli ratownicy. Nawet nie pamiętam czy płakałam… chyba podpięli mnie pod kroplówkę, przyjechała druga karetka. Bardzo ostrożnie zawinęli ciało mojej córeczki i zabrali je razem ze mną do ambulansu. Znowu miałam skurcze i bardzo się bałam, że urodzę w drodze. Zdążyliśmy dojechać na porodówkę… po drodze mijałam znajome twarze lekarzy i pielęgniarek. Widzieli mnie tysiące razy kiedy przychodziłam do Marianki kilka lat wcześniej, a potem na spotkania i szkolenia Fundacji. Pamiętali, że byłam kilka tygodni wcześniej na patologi ciąży…

Małgosia urodziła się już pod kontrolą położnych… czułam się zaopiekowana… czułam współczucie ale też dano mi czas na moje emocje. Położne umyły dziewczynki, założyły maleńkie czapeczki i rożki. Zrobiły odciski stupek… Pytały czy chce je przytulić wziąć na ręce… zanim się na to zdecydowałam minęła chwila. Uświadomiłam sobie, że to jedyny moment kiedy będę Je miała tylko dla siebie, że jeśli ich nie dotknę, nie pocałuję to zawsze będę miała do siebie pretensję, zawsze będę tego żałowała.

W tym czasie odwiedziły mnie znajome położne z naszego oddziału „wcześniaczego”. Usłyszały o tym co się stało, pomogły skontaktować się z mężem, który nie wiedział gdzie jestem i co się dzieje. Zapytały czy chce zdjęcie dziewczynek… nie wiedziałam czy chce, ale poprosiłam aby zrobiły i za kilka dni zapytały się co chce z nim zrobić. Dziś to zdjęcie stoi w naszej sypialni i daje mi siłę, potwierdza, że jestem mamą dzielnych dziewczynek, które były… choć tak krótko.

Dziś wiem, że miałam szczęście, bo nie wszędzie kobiety rodzące (wg lekarzy – roniące) tak wcześnie są tak dobrze traktowane.

Kiedy dziewczynki odeszły nie płakałam od razu… moje serce pękło, ale przez ostatnie trzy tygodnie byłam gotowa na to, że może się tak stać. Z pewnością moja codzienna praca z rodzicami wcześniaków, z rodzicami dzieci po stracie, rodzicami walczącymi o swoje dzieci miała na to wpływ. Ale nawet to nie zmienia faktu, że ciepałam i cierpię codziennie.

My zdecydowaliśmy się na pochówek, prawdziwe pożegnanie z córeczkami… ale wiele rodzin nie wie, że jest to możliwe. Podejmują decyzję pod wpływem chwili o zostawieniu dziecka, a potem żałują. Sama ostatnio próbowałam ustalić dla jednej z rodzin gdzie zostało pochowane ich dziecko…

Jestem bardzo świadomą mamą… Nie zmienia to faktu, że i mnie dotyka poczucie winy… a przecież #toniemojawina nie powinnam się wstydzić tego, że moje córeczki nie żyją. Powinnam czuć wsparcie społeczne a nie naznaczenie. Powinnam nie bać się o tym mówić… Nie powinnam musieć udawać, że moich córeczek nie było… Ja wiem jak powinno być i o to walczę, mówiąc o tych trudnych sprawach głośno. Ale wiem, że jest tysiące kobiet i całych rodzin, które nadal wstydzą się, boją i cierpią w samotności. Cieszę się, że powstała @fundacjaernesta która chce poruszać te trudne tematy i profesjonalnie wesprzeć rodziny po stracie.

Jeśli to czytasz, a jesteś po stracie… pamiętaj, że jest nas tysiące i nie jesteś sama. Zwłaszcza dziś pokażmy jak jest nas dużo i że nie jest naszą winą to, że naszych dzieci nie ma z nami. Nie ważne, w którym tygodniu ciąży to się stało. Zachęcam do tego aby w mediach społecznościowych udostępnić czy swoje zdjęcie czy prostą grafikę i oznaczyć #toniemojawina bo to naprawdę nie jest Twoja wina.

8 Comments on “To nie moja wina

Danusia
15 października 2019 at 18:54

Siedzę i płacze czytając ten tekst. Jestem w połowie ciąży, pamietam jak przeżywałam Twoja stratę razem z Tobą … A teraz codziennie nasłuchuje ruchów swojego dziecka pod sercem i dziękuję Bogu za tą ciążę i za moją pierwsza córkę. Ściskam Was mocno

Odpowiedz
Sylwia Wesołowska
15 października 2019 at 20:46

???

Odpowiedz
A.
15 października 2019 at 19:50

Ogromnie współczuje.. Ja miałam dwóch chłopców, dwujajowa ciąża, obaj rośli jednakowo, aż do usg w 27 tygodniu.. na którym usłyszałam że jeden nie żyje, jego serce już nie bije 🙁 I tak przeleżałam w szpitalu z jednym żywym, drugim martwym w brzuchu przez 43 dni. Mala córeczka z babcią.. Nie muszę pisać co przechodziłam, każdy dzień, minuta, sekunda były straszne. Nikt nie wiedział ja kto się skończy. Urodziłam cc dwa miesiące przed terminem, jeden żywy, drugi martwy. Później jeden leżał w inkubatorze na intensywnej terapii, drugi w prosektorium, a ja sama. Później były wizyty lekarskie, rehabilitacje, wir ciężkiej pracy. Niedługo minął dwa lata, ten cudem ocalony, cudowny, zdrowy, radosny, drugi na cmentarzu. Ból, żal, jest nadal, w wirze codzienności na chwilę dłuższą czy krótszą się zapomni, ale wraca, i wracać będzie zawsze… mi poradzili bym nie widziała tego martwego dziecka teraz żałuje ale czasu nie cofnę…

Odpowiedz
Sylwia Wesołowska
15 października 2019 at 20:46

Dziękuję, że podzieliłam się swoją historią

Odpowiedz
ania.g
16 października 2019 at 00:11

Bardzo Wam wspolczuje? nigdy nie bylam w takiej sytuacji ale nie umiem sobie wyobrazic co Wy czy inne kobiety ktore stracily ciaze przezywaja…bol niesamowity. Mam dwojke dzieci,synek-2lata,coreczka-prawie 2miesiace i choc czasem jest mi ciezko i daja w kosc i opadam z sil to jestem szczesliwa ze ich mam i dziekuje Bogu ze wszystko dobrze się skończyło. Do konca wierzylam ze u Was tez tak bedzie??
Przytulam Was mocno♡♡♡♡♡

Odpowiedz
Sylwia Wesołowska
22 października 2019 at 16:47

Dzieuję

Odpowiedz
Sylwia
16 października 2019 at 19:25

Ja też straciłam dziecko… moja córeczkę Gabrysie… to była ciąża trojacza. Cała była ciężka najpierw okrutne wymiotya,później krwawienie nastepnie pobyt w szpitalu ze względu na złe wyniki. W końcu w 20 tygodniu trafiłam do Gdańska do szpitala z podejrzeniem podbierania krwi między dziewczynkami bo muszę dodać że miały być dwie dziewczynki i chłopczyk ❤ tam lekarze powiedzieli że ze względu właśnie na chłopczyka ktory nie byl zależny od dziewczynek nie będą nic robić żeby całej trójki nie stracić. Sama też bym podjęła taka decyzję mimo tego że córka była moim marzeniem bo w domu miałam dwóch synów… z resztą całą trójkę kochałam mimo że widziałam ich tylko na ekranie. Moje trzy serduszka… wróciłam do domu załamana mimo tego że modlilam się o całą trójkę ale najbardziej o ta moja najmniejsza kruszynke ktora słabo przybierala na wadze…. Była niedziela a ja chodziłam jakby inna jakby coś się zmieniło… jeszcze poszłam do kościoła a tam ksiądz mówił kazanie tak jakby mówił tylko do mnie… powiedział że najgorzej jest jak czeka się na coś czego nie unikniemy i wiemy że nic nie można z tym zrobić… To było straszne uczucie ja czułam okropna bezradnosc i bezsilność… Każdy mówił “będzie dobrze ” A ja tylko przytakiwalam jakbym czekała że coś się wydarzy… I tak było. W środę jeszcze byliśmy z mężem na badaniu i po raz ostatni raz słyszałam bicie serca mojej Gabrysi… byłam tak szczęśliwa że żyje bo już byłam pewna że serduszka już nie usłyszę ale to była tylko cisza przed burzą… W czwartek miałam badanie obciążenia glukoza tak świetnie się czułam żadnych mdłości zawrotow głowy nic. Jeszcze z mężem siedzieliśmy zartowalismy i wszystko było super aż do godziny 14 kiedy miałam wizyte u lekarza… nasza radość znikła w jednej sekundzie kiedy lekarz powiedział że nasza coreczka nie żyje i pokazał nam biale ciałko na monitorze bez koloru… ten widok,słowa lekarza i moje uczucie zapamiętam do końca życia… łzy leją mi się jak wracam do tamtych chwil… to był 8 marca dzień kobiet a jedna kobietka nie żyła… 22 tydzień ciąży… lekarz płakał razem z nami przytulal pocieszal człowiek z sercem… będę mu wdzięczna do końca życia za okazane wsparcie w trudnych chwilach. Skierował nas od razu do szpitala i powiedział że jest duża szansa że da się uratować pozostałą dwójkę… Byłam strasznie dobita ale od razu mówiłam do męża że chce ja pochowac. Chcę mieć gdzie do niej pójść… Mój mąż nie byl w stanie o tym rozmawiać od razu płakał jak zaczynałam temat ale dla mnie to było ważne a tylko on mógł pozalatwiac formalności bo ja musiałam leżeć w szpitalu do porodu. Lezalam jeszcze dwa tygodnie do 26 tygodnia ciąży gdzie pocalodniowych skurczach zrobili mi cesarke bo miałam 4 cm rozwarcia. Jechałam na wózku na cesarke z płaczem bo wiedziałam że to będzie chwila kiedy będę musiała pożegnać się z moja Grabysia ale też czekać co będzie z pozostałą dwójką… I tak urodziły się Weronika z waga 840g, Oliwier 920g i Gabrysia 450g. Położne były tak miłe że zapytaly i czy będziemy chować. Zrobiły odcisk stopek,dały kocyk i czapeczke dla naszej kruszynki. Jak już było po wszystkim i wiozly mnie na salę zapytaly czy chce z nia sie pożegnać. Oczywiście że chciałam. Żałuję że nie mam zdjęcia… wylam w nieboglosy jak ja miałam przy sobie mówiłam do niej i dziekowalam poloznym że dały mi taka możliwość. Do dziś widzę i czuje to co wtedy… Była taka cieplutka… Gabrysia czuwała nad rodzeństwem bo po trzech miesiącach wyszły ze szpitala. W tej chwili minęło 1,5 roku a ja nadal będąc na cmentarzu płacze i tęsknię bo tylko tam moge wyrazić co czuje… na codzień mam ogrom zajęć bo mam 4 dzieci w tym 1,5 roczne bliźniaki i nie mam czasu na smutek ale mimo tego że jest nas 6 ja czuje pustkę ogromną pustkę… po raz pierwszy o tym piszę z okazji takiego dnia bo ja też utracilam dziecko i mało osób o tym wie… Powiem tylko jedno mam nadzieję że kiedyś ten nasz wspólny ból każdej z nas będzie choć trochę ukojony… ❤

Odpowiedz
Sylwia Wesołowska
22 października 2019 at 16:46

Dziękuję, że podzieliłaś się tą historią… Ja też, czuję że jest nas pięcioro a nie troje…

Odpowiedz

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *